sobota, 26 lipca 2014

Ignacy Karpowicz: "Cud"


Światu potrzeba cudu. To zdanie wygłaszane przez wielu ludzi wydaje się mantrą dzisiejszych czasów. Na wszelkie kłopoty potrzebny jest cud, który cudownie rozwiąże wszystkie problemy i uzdrowi świat ze wszystkich chorób. Czy na pewno?

To pierwsza pozycja Ignacego Karpowicza, po którą sięgam. Historia z pozoru jest dość prosta. Anna zakochuje się w Mikołaju od pierwszego wejrzenia i chce z nim spędzić całe swoje życie. Jest tylko jeden problem - Anna poznaje Mikołaja w czasie, gdy ten akurat umiera, potrącony przez samochód. Ania jednak wie, że Mikołaj to miłość na całe życie. Ponieważ karetka nie może odwieźć zmarłego do szpitala (cóż, takie przepisy, karetką zmarłych przewozić nie wolno), bohaterka postanawia zawieźć go własnym samochodem. Przy okazji wychodzi na jaw, że Ania jest lekarzem i pracuje w szpitalu (tu zauważyłem błąd na okładce książki, która uparcie twierdzi, że Ania jest pielęgniarką, choć w rzeczywistości jest neurologiem).

Ponieważ Ania znalazła miłość na zawsze, układa sobie z nią życie. Poznaje babcię Mikołaja, później jego matkę, byłą dziewczynę, wyobraża sobie wakacje, które wspólnie spędzili, zachodzi nawet w ciążę (przekonuje do spotkania faceta, z którym kiedyś spała i to z nim zachodzi w ciążę, ale później okaże się, że jednak nie), spędza czas w jego mieszkaniu, odbiera telefony.  

Na czym jednak polega tytułowy cud? Mikołaj po śmierci nie stygnie. Ciągle zachowuje odpowiednią dla żywych temperaturę ciała. Spędza lekarzom sen z powiek. Badają go wszelkimi możliwymi metodami, ale nic to. Człowiek nie żyje, a jednak, jak by żył. Na domiar złego, do gry wchodzą media. Była dziewczyna Mikołaja napisała artykuł do „Faktu”, w którym pracuje. Historia od razu została przechwycona przez radio, telewizję, ludzie oszaleli. Starsze panie wstają z wózków inwalidzkich, są cudownie uzdrowione. Spada śnieg, ale media donoszą, że tak właściwie to nic szczególnego, że śnieg pada w… czerwcu. To całkiem normalne w naszym klimacie.

Nie podoba mi się zakończenie tej historii. Spodziewałem się zupełnie czegoś innego, a dostałem coś, co mnie w ogóle nie satysfakcjonuje, jest bezsensowne.

Warto dodać, że nic w tej książce nie jest przypadkowe. Wszystkie wydarzenia, pojawiające się postacie, mają jakiś cel, są ze sobą powiązane. Kobieta, która potrąca Mikołaja okazuje się jasnowidzem, pojawi się też później. Była dziewczyna Mikołaja zdradzi tajemnicę cudu. Wszyscy bohaterowie pojawiają się w zakończeniu.

Bardzo denerwowały mnie rozdziały stylizowane na Biblię. Miałem ochotę ich w ogóle nie czytać, często miałem wrażenie, że one niczego do akcji nie wnoszą, lecz przeciwnie  - opóźniają ją. Dłużyły się, nie miałem sił ich czytać. Dopiero później wpadłem na pomysł, po co w ogóle się pojawiły.

Mimo wszystko, pokochałem styl Karpowicza. Zdarzało mi się uśmiechać nawet w tych stylizowanych fragmentach:
„Miłujemy się. Zda się, że nieprzyjaźń między nami kładzie się właściwa, że nas zbliża ku sobie. Ja nad oblubienicą panuję, ona czasem się płaza po sypialni, tako razem się ruchamy jako źwierzyna płocha, a to do kina, a to na potańcówkę w świetlicy.”

„Maluczkim jest, zachlajmorda, bawidamek, ruchałbym tylko, jak leci, choćby palcem, kiedy fiut nie stanie; choćby myślą, kiedy fiuta nie stanie; maluczkim, a nadto rzadko trzeźwym.”

Podobały mi się też w głównym toku powieści wszystkie dopowiedzenia w nawiasach (a było ich naprawdę sporo) (naprawdę) (nie kłamię):
„Annie zrobiło się bardzo przykro. Rozminęła się z Mikołajem po raz kolejny. Jakiś rok temu nie pojechała do Marysi na imprezę (na balangę z morzem alkoholu) (jakby co, ktoś szedł do monopolowego) (zawsze ktoś wymiotował), w styczniu spóźniła się na urodziny do Agi (matka czegoś chciała) (Anna chciała zadzwonić do matki, żeby jej powiedzieć, żeby ta już nigdy do niej nie dzwoniła!).”
Czy potrzeba nam cudu? Cudu, przez który ludzie zwariują, w czerwcu spadnie śnieg, na jaw wyjdą wszystkie brudy, zakochamy się w zmarłych?

A Ty co myślisz o Cudzie?

Ignacy Karpowicz
Cud
Wydawnictwo Czarne 2007



Follow my blog with Bloglovin

czwartek, 24 lipca 2014

Sylwia Chutnik: "Kieszonkowy atlas kobiet"

Myślałem, że literatura tendencyjna, często zresztą krytykowana, swoje lata świetności dawno ma już za sobą. Jak dotąd nie spotkałem się z objawami tendencji w polskiej literaturze współczesnej (może po prostu za mało jej czytałem?). Sylwia Chutnik wyprowadziła mnie z błędu.

Kieszonkowy atlas kobiet jest literackim debiutem Sylwii Chutnik. Jej bohaterkami i bohaterem są osoby mieszkające w Warszawie, w jednej z kamienic na ulicy Opaczewskiej. Wszyscy mają takie samo imię – Maria Kreteńska (Czarna Mańka), Maria Wachelberska, Marian Pawlikowski (Paniopan) i Marysia Kozak.

Każda z tych postaci jest inna, wyjątkowa. Mańka uwielbia szorować kibel. Bo w ogóle szorowanie kibla to tajemna umiejętności, wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie, z matki córkę, z babci na wnuczkę. Poza tym Mańka pracowała ze swoją matką na bazarze, zdradził ją mąż, po czym urodziła dziecko. Tylko że dziecko było… skrzepem. A że Mańka pragnęła dziecka, bo zazdrościła, że kochanka męża właśnie urodziła, to Mańka także „urodziła”. Od tej pory zaczęła zajmować się Anulką, włożyła ją do wózka, w którym wcześniej woziła rzeczy, które mogła sprzedać na złomie – stare puszki, butelki i wszystkie inne rzeczy, które wożą przy sobie bezdomni. No bo tak właściwie, to Mańka trochę jednak bezdomna była. Lubiła jeszcze zdzierać skórę na nadgarstku o płoty, budynki, to podobno nawet lepsze od cięcia się.

Maria Wachelberska (Wachelberg) przeżyła wojnę. Jest żydówką, udało jej się uciec z getta. Teraz ma ponad 80 lat i ledwo radzi sobie z życiem. Młodzi ludzie ją podziwiają, mówią, że miała takie ciekawe i  cudowne dzieciństwo, bo wojnę przeżyła, a oni, młodzi, co mają robić, tylko się nudzą. Jednak Maria na samo wspomnienie wojny przeżywa koszmar. Zabiła własną matkę, ukrywała się, wyparła z głowy myśl, że jest żydówką (gdy widzi na murach napisy obrażające żydów, myśli, że jeszcze od czasów wojny nikt tego nie wyczyścił) i całe życie udawała, że jest inaczej. Przy okazji rozważań i wspomnień Marii mamy, niestety, ale prawdziwy, obraz tego, co pozostało. Na każdym kroku widzimy pomniki, tablice pamiątkowe, które mają nam przypominać o poległych żołnierzach, narodowych bohaterach. Nigdzie nie ma informacji o tym, ile kobiet zostało zgwałconych, zabitych. Kobiety zawsze są na dalszym planie, a najważniejsi są ci, którzy walczą w imię ojczyzny. One też walczyły.

Kolejnym bohaterem jest Marian. Marian ma kilka tajemnic. Nie ma żony, ale udaje, że ją ma, tylko gdzieś wyjechała. Marian lubi sprzątać, szydełkować, z wykształcenia jest cukiernikiem. I lubi szyć, ostatnio nawet uszył suknię ślubną. Ale dla kogo? No dla nikogo, chciał, żeby wisiała w szafie. Ludzie podejrzewają, że pan Marian jest gejem. Czasami ktoś tam go wyzwie od pedała lub cioty, ale zaraz pojawia się głos, że co to, gdzie to tak komuś się do życia wtrącać. Nie jest, a nawet, jeśli jest, to co z tego? Pewnego wieczoru pana Mariana spotyka jednak przykre wydarzenie…

Ostatnią bohaterką jest Marysia. Ma 11 lat, chodzi do szkoły i wszyscy myślą, że jest śliczną księżniczką i rodzinnym skarbem. Ale nie jest. Marysia pluje na kanapki, które robi na kolację (na swoje też, a potem się śmieję, gdy trafi na swoją ślinę pod sałatą), znęca się nad chorą babcią, w kościele drapie klęcznik gwoździem (ale od wewnątrz, żeby nikt nie widział), wkrada się sąsiadom do piwnicy, włóczy się w nocy po mieście i wkłada żelki w dziurki od klucza, żeby nikt nie mógł otworzyć drzwi. I potrafi zabijać wzrokiem.

Cieszę się, że przeczytałem Kieszonkowy atlas kobiet. Chutnik pokazuje w nim, że osoby z marginesu społecznego też mają życie, też mają problemy, marzenia. Pokazuje problemy, z jakimi na co dzień muszą zmierzać się starsze, schorowane osoby. Pokazuje, że nie każda osoba transseksualna jest jednocześnie homoseksualna, ale także, że w domach naszych sąsiadów mogą się dziać rzeczy, o których nam się nawet nie śni, bo po co by miało? To nie nasza sprawa. I wreszcie, pokazuje, że dorośli niczego nie wiedzą o życiu swoich dzieci, że dzieci nie są i nie chcą być takie, jakie rodzice chcą, żeby były.

Chutnik pokazuje wszystkie współczesne wyobrażenia na temat kobiet: mówi, że „kobieta bez ciała to trup. Taka kobieta nie żyje”, pokazuje, że każda chce mieć dziecko, najlepiej gromadkę, że każda uwielbia sprzątać, że bardzo łatwo znaleźć pracę: „czy mogłaby mnie pani poratować jakimiś drobnymi na chleb. Bo zbieram. Bo, kurwa, jestem niezaradna życiowo i się jakoś do firm nie dostałam. Że niby za małe doświadczenie. Ludzie! Ludzie!! Jakie ja mam, proszę was, doświadczenie życiowe, to wy byście się na lewą stronę przekręcili i z powrotem do brzucha matki wleźli z krzykiem”.

Myślę, że książka Chutnik to pozycja obowiązkowa. Rozumiem jednak, że nie każdemu spodoba się język, którym się posługuje, historie, które przedstawia, nie każdy pojmie, o co naprawdę chodzi autorce. Ja jestem zachwycony!

A Ty co myślisz o Kieszonkowym atlasie kobiet?

Sylwia Chutnik
Kieszonkowy atlas kobiet
Korporacja Ha!art 2009

wtorek, 22 lipca 2014

Stephan Mendel-Enk: "Trzy małpy"


Książkę Trzy małpy zamówiłem zaraz po tym, gdy przeczytałem jej opis w jednym z katalogów księgarni wysyłkowej. Brzmiał wyśmienicie. Przy książce miałem się śmiać w niebogłosy, miała być komiczna, przewrotna, niejednoznaczna i miała przełamywać stereotypy o współczesnej rodzinie żydowskiej, a na dodatek jeden z krytyków porównuje ją do filmów Woddy’ego Allena.

Może najpierw to, co będę w książce chwalić. Rzeczywiście, przełamuje bardzo wiele stereotypów o żydowskich rodzinach, pokazuje jej przemiany, codzienne życie. I to lubię – książki, które pokazują codzienne życie, a nie jakieś wyśnione perypetie najwyższej klasy społecznej. Byłem też zadowolony z innego powodu. Autor posługuje się bardzo wieloma żydowskimi terminami, a na dodatek na ostatnich stronach książki pojawił się słowniczek, co pozwoliło też rozwijać moje zainteresowanie kulturą żydowską. Czasami ubolewałem nad tym, że objaśnienia nie pojawiają się w przypisach, bo niewygodne było wertowanie książki i szukanie słów, ale tak przynajmniej wszystkie słowa zebrane są w jednym miejscu.

I to chyba tyle, jeśli chodzi o rzeczy dobre. O czym tak właściwie jest książka? To raczej różne refleksje bohatera, które bardziej przypominają powieść poetycką, niż powieść. Ale jednak do obu rzeczy tej pozycji daleko. Składa się ona z luźno powiązanych wspomnień głównego bohatera, które nie są ułożone chronologicznie (stąd moje skojarzenie z powieścią poetycką). Do powieści w sumie też daleko, bo książka jest bardzo krótka, ja raczej uznałbym ją za opowiadanie.

Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś porównał tę książkę z filmami Woody’ego Allena. Ani nie jest inteligenta, ani nie jest zabawna. Ale co tam właściwie się dzieje? Umiera babcia, jest pogrzeb, rodzice Jacoba się rozwodzą, mama poznaje kogoś nowego, Jacob przechodzi bar micwę, w Izraelu wybucha powstanie, a w Goteborgu rozpada się gmina żydowska  i nie ma kto chować zmarłych. A poza tym, trzeba walczyć o tradycję, bo Szwedzi mogą zabronić obrzezania.

Źródło: http://www.thethreemonkeys.com/
Nie wiem dlaczego książka wypada tak słabo, a tak bardzo jest zachwalana. Może dlatego, że to debiut Mendel-Enka? Zdecydowanie jest to debiut nieudany. Moja ocena została podniesiona tylko przez to, że uwielbiam kulturę żydowską, o której mogłem dowiedzieć się wielu nowych i ciekawych rzeczy. No i bardzo podoba mi się okładka. A tytuł, nad którym bardzo długo się zastanawiałem i na różne sposoby interpretowałem, jak dotąd pozostaje dla mnie tajemnicą, której na podstawie książki chyba nie da się rozwiązać. Może jest związany ze słynną chińską figurką trzech małp ""Hear no evil, see no evil, speak no evil""?


A Ty co myślisz o Trzech małpach?

Stephan Mendel-Enk
Trzy małpy
Świat Książki 2011

niedziela, 20 lipca 2014

Sylwia Chutnik: "Dzidzia"


Dzidzi Sylwii Chutnik słyszałem bardzo wiele na wykładach z polskiej literatury najnowszej. Ponieważ wcześniej nie miałem czasu, udało mi się po tę pozycję sięgnąć dopiero teraz. Po słowach, które usłyszałem od profesora z katedry, spodziewałem się zupełnie czegoś innego, niż przeczytałem. O czym jest Dzidzia? Zobaczcie.

Książka na wykładzie omawiana była w kontekście różnych sposobów opisywania współczesnego macierzyństwa. Do tego mogą przekonywać nas tytuły poszczególnych rozdziałów książki: „Dzidzia jako kara”, „Dzidzia jako spisek”, „Dzidzia jako święta”, „Dzidzia jako trup”. Jednak nie wszystkie tytuły rozdziałów zgadzają się z tym, co naprawdę się dzieje.

Ale kim jest zagadkowa tytułowa Dzidzia? Dzidzia to córka Danuty Mutter, której przodkowie „pomagali” Polakom podczas wojny. Najpierw dawali im jedzenie, schronienie, potem odbierali ubrania i wydawali władzom. Danuta urodziła troje dzieci. Jednak ponieważ robiły zbyt duży hałas, matka wsadziła im w usta mokre ścierki, a ojciec zamknął je na balkonie. Dzieci zmarły, a Danuta urodziła czwarte dziecko – Dzidzię.

Dzidzia jest chora na wszystko, na co tylko można być chorym. Nie ma kończyn, ma wodogłowie, padaczkę, porażenie wszystkiego i łupież. Na dodatek śmierdzi, jest debilką, robi pod siebie i zarzyguje łóżko.

Każdy z nas na pewno słyszał, jak inni naśmiewają się z niepełnosprawnych, może nawet sam się wyśmiewał. Sylwii Chutnik także udaje się w pewien sposób wyśmiewać niepełnosprawność Dzidzi. Robi to przez język, często bawi się nim, szokuje, jest wulgarna. Do tego stopnia, że czytelnik jest zniesmaczony, chce odłożyć książkę, nie godzi się na to, co mówi narrator. Ale jednak czyta dalej…

Dzidzia przepełniona jest groteską, satyrą. Kpi z opieki społecznej, kiedy jej pracownicy przychodzą po dziecko i zastanawiają się, co z nim zrobić. Pytają czy dziecko uczęszcza na warsztaty kreatywnego życia i hebrajski, czy ma indywidualny tok nauki na ukulele metodą nieinwazyjną, czy często chodzi na koncerty do fisharmonii. Czytając to, jest się w głębokim szoku. Dziecko od urodzenia  jest chore, nie wie, co dzieje się wokół niego, a kobiety z opieki zadają takie pytania. Ale kiedy przypomni się sobie wszystkie wiadomości dotyczące opieki społecznej, to czy to właśnie takie nie wygląda?

Po naradzie kobiety zdecydowały, że dziecko oddadzą „Katolickiej Fundacji na rzecz Epatowania Nieszczęściem”, a Dzidzia szybko zostaje święta i wykładają ją na ołtarzu w kościele „Maryi Gołąbkowskiej Oczywiście Dziewicy”. Ma się nią zająć obrotny ksiądz, co to „Murzyna dołączył do szopki i był krową w stajence, tylko mu się łaty wymalowało”.

To wszystko szokuje, ale jednocześnie wciąga. Nie podoba mi się jednak to, co dzieję się dalej. Dzidzia zapala się w kościele, z którego ucieka, a nikt jej nie szuka. Wpada na tory, po których, jak się później okazuje, do Warszawy zmierza jej matka. A po co zmierza? Jedzie zawieść dokumenty  do sądu, ponieważ chce dostać odszkodowanie.  Niestety, jest niedziela i sąd jest zamknięty…

Może w ten groteskowy sposób Sylwia Chutnik kpi także z naszego narodowego cierpienia? Ciągle przewija się tutaj motyw historii zdradzonych Polaków i związany z tym płaszcz, na dodatek pojawia się rozdział „Wielka Improwizacja” pochodzący z „Dziadów” Mickiewicza, a utrzymany przez Chutnik w podobnym tonie, nawet często parafrazowany, a cierpieniu Polski w „Dziadach” pisać chyba nie muszę.

Pozycja ciekawa, na pewno warta przeczytania. 

A Ty co myślisz o Dzidzi?

Sylwia Chutnik
Dzidzia
Świat Książki 2009

piątek, 18 lipca 2014

Eduardo Mendoza: "Walka kotów"



Walka kotów trafiła na moją półkę jako prezent. Długo musiała na tej półce leżeć, zanim wreszcie ją przeczytałem. Zawsze było coś ważniejszego do czytania: a to na studia, a to coś innego… Ale teraz Walka kotów triumfuje, bo żałuję, że do tego doszło. Dlaczego?


Na pierwszych stronach powieści poznajemy Anthony’ego Whitelandsa, który pisze list do swojej ukochanej. Nie ma w nim jednak żadnych dobrych wiadomości dla niej. Anglik chce zakończyć znajomość, a czytelnicy nigdy nie poznają Catherine.

Antonio Vitelas, jak nazywają go Hiszpanie, trafia do Madrytu wiosną 1936 roku (akurat gdy szykuje się rewolucja) i ma wycenić bardzo cenny i nieznany dotąd obraz Velázqueza.  Niestety, niczego nieświadomy trafia do centrum zagmatwanych sprzeczek politycznych. 

Początkowo nie zwracałem uwagi na wszelkie wątki związane z Falangistami, rewolucją, bo wszelkie wątki polityczne, państwowe niezbyt mnie zajmują. Ale szybko musiałem to, co ominąłem, nadrobić, bo to te wydarzenia, a nie Anthony i jego obraz, stanowiły oś  fabuły. Mendoza pisze w taki sposób, że nawet mnie zainteresowały te wątki.

Książka cały czas trzyma czytelnika w napięciu, tu ciągle coś dzieje. Ktoś jest aresztowany, ktoś zamordowany, kogoś przesłuchuje Urząd Bezpieczeństwa, ktoś kogoś śledzi, pojawia się tajemniczy Kola z Rosji, którego rozkazów nie wolno podważać, ktoś inny ma przekazać ważne informacje. Przez to powieść można czytać jednym tchem.

Mendozie doskonale udało się też wplątać w akcję czytelnika, który wie o większości wydarzeń, a  o  których nie wie główny bohater. Dzięki temu ciągle myślimy: „ale on się myli”, „jaka szkoda, że to zrobił”, „lepiej tam nie idź”.

Na ogromne uznanie zasługują wszelkie opisy miasta,
a szczególnie obrazów. Są opisane w taki sposób, że ma się jest wprost przed oczami, ale mimo to sięga się do wyszukiwarki,
by sprawdzić, jak dane dzieło wygląda
w rzeczywistości.

A jak ta historia się kończy? Czy Anglik wyceni obraz i odkryje jego tajemnicę? Czy Victoria Francisca Eugenia Maria del Valle y Martinez de Alcántara go pokocha? Przeczytaj i przekonaj się sam!

Mogę polecić tę książkę każdemu i z niecierpliwością czekam, aż w moje ręce wpadną kolejne książki Mendozy.

Warto też dodać, że Mendoza za tę książkę otrzymał nagrodę Premio Planeta, jedną
 z najważniejszych nagród literackich w Hiszpanii.


A Ty co myślisz o Walce kotów?

Eduardo Mendoza
Walka kotów
tłum. Marzena Chrobak
Znak 2012 

poniedziałek, 14 lipca 2014

"W stronę słońca", Festiwal Transatlantyk



Źródło: https://www.facebook.com/szokszamotuly

W ramach poznańskiego Festiwalu Transatlantyk ruszył także projekt pod nazwą Mobilne Kino Škody. Organizatorzy chcą w ten sposób przybliżyć sam Festiwal mieszkańcom Wielkopolski, wyświetlając w różnych miastach (Piła, Chodzież, Wągrowiec, Śrem, Września, Kalisz i wiele innych miast) filmy.

Wraz ze swoją przyjaciółką miałem okazję być na filmie Przed wschodem słońca w reżyserii Richarda Linklatera na pokazie w Szamotułach, który odbył się 6 lipca o godzinie 21.30.

Do samej organizacji pokazu zastrzeżeń chyba mieć nie można. Był duży, dmuchany ekran, były leżaki, nawet ktoś sprzedawał prażoną kukurydzę.
Jedyne zastrzeżenia, jakie mogą się pojawić, to zachowanie ludzi. Zgodnie z zasadą „daj ludziom coś za darmo, a przyjdą i zepsują”, ludzie przyszli i zepsuli. Nie obyło się bez stania i zasłaniania ekranu, głośnych rozmów o codziennych dylematach przez cały film, wychodzenia, gdy tylko skończyło się piwo, używania powodujących duszności środków owadobójczych (tak, komary to prawdziwa udręka, sam mam jeszcze ślady po ich ukąszeniach, ale używanie takiej ilości środków to chyba przegięcie) i chęci wcześniejszego wyjścia:
- Ola, idziemy już?
- Za chwilę, miało się kończyć o 23.
- Ale już jest po 23.
- Ale film pewnie zaraz się skończy, poczekajmy jeszcze.
- No dobra! Ale nudy.
Nie muszę chyba dodawać, że obie dziewczyny filmem w ogóle zainteresowane nie były, bo zażarte dyskusje i wędrówki po parku urządzały od samego początku.

A film to historia spotkania dwóch osób: Francuzki Celine i Amerykanina Jesse, którzy poznają się w pociągu. Nie jest to jednak zwykła znajomość, jakie zawierane zostają podczas długich podróży pociągiem, bowiem szybko zamienia się w coś więcej. Bohaterowie postanawiają wysiąść razem w Wiedniu, by spędzić cały dzień i całą noc na rozmowach o tematach błahych, zwykłych, codziennych, ale też ważniejszych, filozoficznych, etycznych, światopoglądowych (tu wspaniała rozmowa o feminizmie…). Ale film to nie tylko rozmowy, nie tylko przeradzanie się znajomości w romans, ale też wspaniałe obrazy Wiednia i muzyka, która również zasługuje na pochwałę.
Historia może nie kończy się tak, jak byśmy tego chcieli. W widzu zawsze drzemie ciekawość i chce dowiedzieć się, co było dalej, a podobno największym skarbem filmów są ich otwarte zakończenia. Tak było i tym razem. Bohaterowie rozstają się więc na dworcu i obiecują sobie, że niedługo spotkają się w tym samym miejscu. Czy do spotkania dojdzie? Tego nie wiemy.
Powstały jednak dwa sequele filmu: Przed północą i Przed zachodem słońca, które przedstawiają dalsze losy postaci. Chyba trochę boję się je oglądać, nie chcę zepsuć wrażenia, które wywołał na mnie Przed wschodem słońca. Chociaż może kiedyś do nich sięgnę, kiedy ciekawość zwycięży.
Mimo że film wykorzystuje mnóstwo utartych schematów pojawiających się prawie w każdej produkcji, chyba zdecydowanie warto go obejrzeć.

I warto organizować więcej pokazów!

"Don Giovanni" Teat Wielki, Poznań


Źródło: http://www.opera.poznan.pl

W wielu recenzjach, które przeczytałem na temat poznańskiego wystawienia Don Giovanniego w Teatrze Wielkim pojawia się krytyka, że to przedstawienie jednej sofy. Na scenie nie ma bowiem niczego poza sofą, która wnoszona i wynoszona jest w kolejnych scenach. Zastanawiam się przy tym, dokąd zmierza współczesna opera, współczesny teatr w ogóle, w którym dominuje tak daleko posunięty minimalizm. W coraz większej liczbie przedstawień zaczyna dominować słowo, muzyka, gest, a nie scenografia, tak niegdyś ważna dla teatru po długiej drodze, którą do teatru doszła.

Pippo Delbono, reżyser przedstawienia, wpada na kilka ciekawych pomysłów, które realizuje w trakcie przedstawienia. Jednym z nich jest jego własne wystąpienie. Widzowie mogą usłyszeć głos reżysera, który przybliża historię życie Mozarta, którą porównuje do losów głównego bohatera opery. O ile jakość nagrania i sam głos Delbono są urzekające, o tyle polski lektor mówi monotonnie, z wadami wymowy, co psuje cały efekt, jaki ta część miała wywołać. Podane są na końcu szczegóły śmierci Mozarta, jego zbiorowego grobu. Aby to zobrazować, podczas trwania uwertury do opery podnosi się kurtyna, a na scenie leżą półnadzy członkowie baletu. Ułożeni są w jednym rzędzie i pada na nich białe światło, które symbolizować ma wapno przykrywające chowane zwłoki. Pomysł ciekawy, jednak natychmiast przywołujący na myśl zbiorowe groby powstające podczas II Wojny Światowej. O ile na początku uznałem to za dość przekonujące, o tyle później stwierdziłem, że to pomysł dość kontrowersyjny.

Dyskusyjny jest także wybór stroju dla Leporella i Don Giovanniego. Cała sztuka ich przebiegłości polegać ma na zamianie stroju i zmyleniu zebranych na uczcie. Trudno to jednak uczynić, kiedy obie postacie przez cały czas trwania opery występują w takich samych strojach! Widz, który nie znał wcześniej libretta, może się nawet nie zorientować, że postacie dokonały jakiejkolwiek zamiany. Bohaterowie wyglądają jak równi sobie, wcale nie widać, że Leporello jest sługą Don Giovanniego, ma na sobie bogate, kunsztowne stroje.

Chwilami miałem też wrażenie, że aktorzy grający Leporella (Adama Palka) i Don Giovanniego (Stanisław Kuflyuk) powinni zamienić się rolami, bo to niezwykły głos Adama Palki zdominował całe przedstawienie. Warto tu zwrócić uwagę na „arię katalogową”, którą Palka wykonał idealnie, a i pomysł reżysera na tę scenę zasługuje na pochwałę – kurtyna, sofa i pojawiające się kolejne kobiety głównego bohatera wyróżniają tę scenę spośród pozostałych.

Osobą, którą bez wątpienia należy wyróżnić w przedstawieniu, jest Iwonna Hossa, która wcieliła się w rolę Donny Anny. Z niecierpliwością wyczekiwałem jej kolejnych partii, jej idealnego wyśpiewania każdej pojedynczej frazy, która wybrzmiewała. Oby na stałe zagościła na operowej scenie.

Kostiumy nawiązywały do epoki przez większość przedstawienia, by w ostatniej scenie postacie wyszły na scenę w strojach współczesnych. Ciekawy to zabieg, w którym postacie jakby wychodzą ze swoich ról i przypominają bohaterów współczesnych seriali, którzy spotykają się na rodzinnej naradzie i mówią o swoich dalszych losach.

Orkiestra prowadzona jest znakomicie pod batutą Gabriela Chmury, jedynie raz zdarzyło się, że muzyka trochę się rozeszła, ale to za sprawą przeniesienia części muzyków na scenę, na której odgrywali rolę kapeli grającej na przyjęciu. Muzycy stojący po prawej stronie trochę zgubili tempo głównej orkiestry.

Gdybym mógł, z pewnością wybrałbym się na to przedstawienie jeszcze raz.