Światu potrzeba cudu. To zdanie wygłaszane przez wielu ludzi wydaje się mantrą dzisiejszych czasów. Na wszelkie kłopoty potrzebny jest cud, który cudownie rozwiąże wszystkie problemy i uzdrowi świat ze wszystkich chorób. Czy na pewno?
To pierwsza pozycja Ignacego Karpowicza, po którą sięgam. Historia z pozoru jest dość prosta. Anna zakochuje się w Mikołaju od pierwszego wejrzenia i chce z nim spędzić całe swoje życie. Jest tylko jeden problem - Anna poznaje Mikołaja w czasie, gdy ten akurat umiera, potrącony przez samochód. Ania jednak wie, że Mikołaj to miłość na całe życie. Ponieważ karetka nie może odwieźć zmarłego do szpitala (cóż, takie przepisy, karetką zmarłych przewozić nie wolno), bohaterka postanawia zawieźć go własnym samochodem. Przy okazji wychodzi na jaw, że Ania jest lekarzem i pracuje w szpitalu (tu zauważyłem błąd na okładce książki, która uparcie twierdzi, że Ania jest pielęgniarką, choć w rzeczywistości jest neurologiem).
Ponieważ Ania znalazła miłość na zawsze, układa sobie z nią życie. Poznaje babcię Mikołaja, później jego matkę, byłą dziewczynę, wyobraża sobie wakacje, które wspólnie spędzili, zachodzi nawet w ciążę (przekonuje do spotkania faceta, z którym kiedyś spała i to z nim zachodzi w ciążę, ale później okaże się, że jednak nie), spędza czas w jego mieszkaniu, odbiera telefony.
Na czym jednak polega tytułowy cud? Mikołaj po śmierci nie stygnie. Ciągle zachowuje odpowiednią dla żywych temperaturę ciała. Spędza lekarzom sen z powiek. Badają go wszelkimi możliwymi metodami, ale nic to. Człowiek nie żyje, a jednak, jak by żył. Na domiar złego, do gry wchodzą media. Była dziewczyna Mikołaja napisała artykuł do „Faktu”, w którym pracuje. Historia od razu została przechwycona przez radio, telewizję, ludzie oszaleli. Starsze panie wstają z wózków inwalidzkich, są cudownie uzdrowione. Spada śnieg, ale media donoszą, że tak właściwie to nic szczególnego, że śnieg pada w… czerwcu. To całkiem normalne w naszym klimacie.
Nie podoba mi się zakończenie tej historii. Spodziewałem się zupełnie czegoś innego, a dostałem coś, co mnie w ogóle nie satysfakcjonuje, jest bezsensowne.
Warto dodać, że nic w tej książce nie jest przypadkowe. Wszystkie wydarzenia, pojawiające się postacie, mają jakiś cel, są ze sobą powiązane. Kobieta, która potrąca Mikołaja okazuje się jasnowidzem, pojawi się też później. Była dziewczyna Mikołaja zdradzi tajemnicę cudu. Wszyscy bohaterowie pojawiają się w zakończeniu.
Bardzo denerwowały mnie rozdziały stylizowane na Biblię. Miałem ochotę ich w ogóle nie czytać, często miałem wrażenie, że one niczego do akcji nie wnoszą, lecz przeciwnie - opóźniają ją. Dłużyły się, nie miałem sił ich czytać. Dopiero później wpadłem na pomysł, po co w ogóle się pojawiły.
Mimo wszystko, pokochałem styl Karpowicza. Zdarzało mi się uśmiechać nawet w tych stylizowanych fragmentach:
„Miłujemy się. Zda się, że nieprzyjaźń między nami kładzie się właściwa, że nas zbliża ku sobie. Ja nad oblubienicą panuję, ona czasem się płaza po sypialni, tako razem się ruchamy jako źwierzyna płocha, a to do kina, a to na potańcówkę w świetlicy.”
„Maluczkim jest, zachlajmorda, bawidamek, ruchałbym tylko, jak leci, choćby palcem, kiedy fiut nie stanie; choćby myślą, kiedy fiuta nie stanie; maluczkim, a nadto rzadko trzeźwym.”
Podobały mi się też w głównym toku powieści wszystkie dopowiedzenia w nawiasach (a było ich naprawdę sporo) (naprawdę) (nie kłamię):
„Annie zrobiło się bardzo przykro. Rozminęła się z Mikołajem po raz kolejny. Jakiś rok temu nie pojechała do Marysi na imprezę (na balangę z morzem alkoholu) (jakby co, ktoś szedł do monopolowego) (zawsze ktoś wymiotował), w styczniu spóźniła się na urodziny do Agi (matka czegoś chciała) (Anna chciała zadzwonić do matki, żeby jej powiedzieć, żeby ta już nigdy do niej nie dzwoniła!).”
Czy potrzeba nam cudu? Cudu, przez który ludzie zwariują, w czerwcu spadnie śnieg, na jaw wyjdą wszystkie brudy, zakochamy się w zmarłych?
A Ty co myślisz o Cudzie?
Ignacy Karpowicz
Cud
Wydawnictwo Czarne 2007